Byłem szczerze i mile zaskoczony ilością wpisów pod postami dotyczącymi takich naszych narodowych wad, jak brak cnót obywatelskich, oraz zgody na systemowe wpisanie w polski system polityczny korupcji, jako mechanizmu sprawowania władzy. Bardzo dziękuję za wpis p. Janowi Pospieszalskiemu, który w ten sposób dołączył do bezcennej kolekcji „czerwonych” życzliwie komentujących mojego bloga. Jest pan redaktor zawsze mile widziany, a pański wpis dołacza do katalogu w postaci gwiazdki (to już piata, jesli dobrze rachuję). A ku pokrzepieniu serc, p.redaktorowi i innym gościom, niniejszą krotochwilę wspomnieniową dedykuję.
Przy okazji gwiazdki… Dawno, dawno temu zostałem harcerzem i pojechałem na mój pierwszy obóz ZHP. Nosiłem taki niebieski mundurek z marynarskim… no tym z tyłu, co oznaczało, że zostałem tzw. wodniakiem. Obóz był dosyć specyficzny, bo była to pierwsza próba wypuszczenia umundurowanych dzieci i młodzieży w dużych ilościach do lasu, a zawdzięczaliśmy ten zaszczyt dobrotliwej władzy WRON-u oraz wspierającego go PRON-u (Przy okazji pozdrawiam wszystkich piszących w Salonie PRON-owców. Jak Wam się żyje w wolnej Polsce, dziewczyny i chłopaki? Hej!).
Grupa dwunastolatków, w której byłem i ja, z wypiekami na twarzach oczekiwała prawdziwej żeglarskiej przygody, choćby na baliach klasy OPTYMIST. No i oczywiście przygotowliśmy zestaw obozowych pieśni, wśród których królowała:
„A my Wilno zdobędziemy, Lwów odbijemy, odpoczniemy na stanicy, na chińskiej granicy [obocznie: w Leningradzie, w kołchozowym sadzie]”
oraz
„Za Katyń, za Wilno, Warszawę i Lwów zapłaci czerwona hołota”
Jak widać obok przygód związanych z wodą oczekiwaliśmy również odrobiny wolności pośród kaszubskich kniei.
Jej szczodrobliwość WRON-a wraz z notorycznymi alkoholikami sprawującymi zaszczytne funkcje harcmistrzów w naszym hufcu postanowiła nam odurzanie się wolnością nieco utrudnić i do opieki nad poszczególnymi podobozami wyznaczyła wybranych w innym niż nasze województwo komendantów.
Komendanci byli ze specjalnej rezerwy ideologicznej. Nazywało się to HSPS, czyli Harcerska Służba Polsce Socjalistycznej.
Nam trafił się taki z wąsem z Koszalina, a wraz z nim o połowę młodsza druhna (choć pełnoletnia), która służyła mu za przedmiot molestacji, w przypadkach tęsknoty za pozostawioną w koszlińskiem żoną. A tęsknił chłop, oj, tęsknił. W pewnym sensie był nasz wąsacz prekursorem zbliżającego się wraz ze schyłkiem lat 90 pierwszego powiewu prawdziwej wolności, czyli pornokomunizmu z ludzką twarzą.
Prawdopodobnie układ władz z wąsaczem był taki, że może molestować 24 godziny na dobę, o ile wykona swoje funkcje indoktrynacyjno-porządkowe wśród nieletnich podopiecznych. Jednym słowem miał być porządek.
Pewnie nie spodziewał się kłopotów, ale to tylko z powodu niewiedzy, że trafi na dość dobrze zorganizowaną grupkę małych cwaniaków z jednej z cwańszych dzielnić dość cwanego, dużego miasta.
Pogadankę ideologiczną postanowił nasz nowy opiekun urządzić już pierwszego dnia. Po trzech minutach, niczym stadko prosiaczków porozumiewające się w sobie znany sposób i realizujące stadne cele na podstawie niedostrzegalnych dla otoczenia sygnałów, mieliśmy wypracowaną pozawerbalnie strategię.
Z dość bystrych dzieciaków przekształciliśmy się w bandę nierozumnych i niekomunikatywnych debili.
– Co to jest NATO? – zadał pierwsze z przygotowanych pytań druh przełożony sondując nasze zaplecze intelektualne.
– Ale na co? – zapytaliśmy chórem wybałuszając oczy, śliniąc się i wytykając języki.
Spojrzał niepewnie na druhnę, dodatek do materaca, i po raz pierwszy chyba dotarło do niego, że nie przelewki. Zaczął z innej beczki, ugodowo. Obiecał krzyż harcerski i belki. A potem gwiazdki. – Zobaczcie – popukał w naramiennik. Tu są dwie gwiazdki. A co będzie, jak dostanę trzecią?
– Wp…dol – usłyszał w odpowiedzi i całe stado zarżało najbardziej zwierzęco, jak można tylko zarżeć. Za karę nie dostaliśmy kiselu na deser. Kij mu w oko.
I tak chłop wytrzymały. Zniósł mężnie wstrzemięźliwość i czytość cielsną przez cały dzień, bo jakoś tak wychodziło, że mieliśmy do niego różne ważne sprawy organizacyjne co jakieś 5 minut, co zgłaszaliśmy gromko wchodząc bez pukania (bo jak pukać w połę namiotu?) do jego kwatery.
Po ciszy nocnej nie mogliśmy nic zgłaszać, więc urządziliśmy dyżur i ładowaliśmy w jego namiot szyszkami. Zanim wylazł i zaświecił reflektorem, wszyscy spali.
Po trzech dniach zaczął negocjować. Ale i tak nie dotrwał do końca turnusu. Gdzieś po czternastu dniach zorganizował wycieczkę do pobliskiej wioski nad jeziorkiem. Wóda mu przegryzła coś w środku i chciał złagodzić piwem. Umówiliśmy się, że przez cały dzień mamy czas wolny, pływamy na kapielisku i jemy lody, w zamian za co nie będziemy śpiewać po drodze piosenek o czerwonej hołocie.
Dupa nie negocjator, bo skwar był taki, że komu by się chciało śpiewać cokolwiek?
Dzień mijał radośnie pośród rozkoszy kapieli przerywanej pochłanianiem lodów i prawie zarobiliśmy na porządną infekcję grypy, kiedy się pojawił. Zarzucało go od prawego pobocza do lewego, druhnę ciąnął za sobą. Oboje w mundurach tego HSPS-u. Obok kapieliska była pijalka i ławy i tam zaległ. Zaordynował sobie browarka. Przy sąsiedniej ławie, na przeciw, siedział z kolei taki niepozorny. To znaczy my wiedzielismy, że tylko tak niepozornie wyglądał, bo na podstawie przeprowadzonego wywiadu uzyskaliśmy informację, że drwal. Podnosił nas jedną ręką za paski przy spodenkach. Tylko taki zbity był w sobie i we flaneli, która skrywała te wszystki grudy mięśni.
Druh wpił się w niego wzrokiem i zaczął się przypierniczać. Od słowa do słowa i wreszcie stanął nad nim w tym swoim mundurze i ryczy: „No uderz mnie, uderz!”
I chłop nie wytrzymał i jak go huknął, tak z pół godziny dochodziło do siebie niebożę. A na drugi dzień wyjechał i nigdy już go nie spoykaliśmy. Pewnie zapisał się Towarzsytwa Krzewienia Kultury Świeckiej, bo to była organizacja, z krórej wywiodło się wielu znanych i lubianych postaci III RP.
Ale zostawmy gwiazdy i gwiazdki. Bo – zapytacie – po co ta cała historia i gdzie pointa?
Otóż, obok naszych wad narodowych mamy i zalety. Naszą pierwszą, tłukącą po oczach zaletą narodową jest wielkoduszność. I taka franciszkańska miłość bliźniego. Próg pobudliwośći w naszym, pozbawionym elit narodzie, wywodzącym się w 99% z warstw społecznych pokornego chłopstwa, jest jak u dobrze ułożonego Rottweilera (Wiem, bo miałem). Dźgniesz go patyczkiem – łapę sobie poliże, rzucisz szyszeczką – ziewnie, ale jak przegniesz…
Zawsze, jak mnie kolejne wcielenia opisanych w anegdocie Wąsatych, proniątek, fanów polskiego generała-konfidenta IW, nawiedzonych proroków przerabiających nas na jakiś nieistniejący naród europejski, tropicieli antysemityzmu, zaścianka i czarnej sotni, opadną, to patrze spokojnie w ślepia i myślę sobie tak: Kurcze, łachudro jedna, czego się tak ciskasz? Powinniśmy powywieszać na latarniach? Powinniśmy. Wysłać towarowymi na stację Moskwa – Pietuszki bez prawa powrotu? Byłby to gest humanitarny. Powymierzać po dwadzieścia lat za kolaborację z oprawcami naszych dziadów? Byłoby uczciwie i sprawiedliwe.
Daliśmy równe prawa? Zgodziliśmy się milcząco na przywileje waszej sowieckiej generalicji? Znosimy te wrzaski skrzekliwe senyszynów atakujących znienacka w porze obiadu? Póki co, tak.
Ale jak przegniecie…
😉 Pozdrawiam